niedziela, 3 czerwca 2012

O kulturze picia!

Okej, fajnie jest robić listy, ale jeszcze fajniej jest je realizować! Zaczęłam bardzo kulturalnie - od imprezy na Polach Marsowych. A co może być lepszą okazją do takiej zabawy niż urodziny przyjaciółki? Wyszykowałyśmy się, obkupiłyśmy w niezbędne produkty i fru, do Paryża. Punkt pierwszy: McDonald. Gdy już pożarłyśmy nasze big maczki (nie wypada pić na głodnego), czekając na resztę znajomych poszłyśmy szukać miejsca. Pewnie sobie myślicie - w jakim celu, przecież Pola są olbrzymie, można wszędzie sobie usiąść... a tu niespodzianka. Przybyłyśmy, pierwsza myśl - mamy francuski woodstock! No, może taki bez tarzania się w błocie, ale jeśli chodzi o ilość ludzi - wszystko się zgadza. Druga myśl - OJAKSUPER. Znalazłyśmy szczęśliwie tuż przy Ścianie Pokoju dogodne miejsce dla naszej grupki i zaczęła się zabawa - zdjęć tym razem żadnych nie będzie, niestety żadne nie nadają się do pokazania światu. ;)

A tak swoją drogą, to już mam w głowie wizję dialogu dotyczącego mojego roku w Paryżu.
-Co Ci się tam najbardziej podobało? Łatwy dostęp do sztuki, życie w stolicy mody, pożeranie croissantów na śniadanie? 
-Możliwość picia w plenerze!

Myśląc o Paryżu zawsze będę wspominać wieczory spędzone z winem nad Sekwaną tudzież wczorajszą noc - zwłaszcza nasz champagne shower o północy (kto by pomyślał, że to może być taka fajna zabawa!) I mimo że w okolicach 3 nad ranem rozpętała się taaaka ulewa, przyjaciółka zgubiła telefon, czekałyśmy (oczywiście totalnie przemoczeni) z godzinę na taksówkę, a dziś ledwo się ruszałyśmy (pokonanie schodów z rozbitymi kolanami to niesamowicie trudne zadanie) to był to udany wieczór. Który z pewnością na długo zapadnie w pamięci. No i za każdym razem jak usłyszę o toto, to trudno będzie nie przypomnieć sobie!




I będzie mi brakowało tego w Polsce. Tej swobody jeśli chodzi o plener - który wszyscy znamy i kochamy! Bo nie ma nic fajniejszego niż usiąść z grupką przyjaciół nad Sekwaną, popijać wino słuchając brzmiącej nieopodal gitary* i gapić się na Wieżę Eiffla!

*a ostatnio to nawet na małej łódce pływała sobie po Sekwania orkiestra dęta!

Zostało 26 dni. Oh mon Dieu, jak mało!
A Wy do czegoś odliczacie?

wtorek, 22 maja 2012

38 dni

Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia.
(Adam Pietrasiak)

Moim największym marzeniem od lat był wyjazd do Paryża. Ale wiecie, taki prawdziwy, nie taki 3 dniowy polegający na sprincie od-atrakcji-do-atrakcji. Taki podczas którego będę mogła poczuć się choć odrobinę Paryżanką! I spełniło się, ponad 280 dni temu wsiadłam w samolot do Francji... a teraz nie mogę wyjść z podziwu jak ten czas szybko zleciał! Za niecałe 6 tygodni wracam już na stałe do Polski. I choć domu mi brakuje, to cóż, dziwnie będzie wracać. Dziwnie i trudno. Bo Paryż to teraz dla mnie nie tylko wieża Eiffla, ale przede wszystkim ludzie, których tu poznałam - i których tu zostawię. Ale świat jest malutki, odnajdziemy się w innych zakątkach świata, a tymczasem trzeba się skupić na TU i TERAZ.

Uwielbiam robić listy - wydaje mi się, że jak wszystko sobie spiszę w punktach, to łatwiej to potem realizować (choćby dla samej frajdy 'odhaczania'). Tym sposobem mam milion list 'do zrobienia dzisiaj', jedną obszerną 'do zrobienia w życiu' i najważniejszą teraz - 'do zrobienia przed wyjazdem z Paryża', którą właśnie mam zamiar się z Wami podzielić. No to:

PRZED WYJAZDEM MUSZĘ...

1. Pójść do Disneylandu albo Parku Asterixa (wiecie jakie tam są olbrzymie kolejki górskie? od samych filmików na youtubie aż chce się tam jechać!) - w końcu mam w sobie jeszcze tyle z dzieciaka, że aż wstyd byłoby w takowym nie zawitać. 
2. Wybrać się do Klubu Poetów. Tak o nim pisze mylittleparis: 22h wybiła, zapadła cisza : wkraczamy na terytorium poezji. Jeden po drugim, aktorzy, śpiewacy, pisarze się podnoszą, żeby zaprezentować wiersze. Również możecie należeć do tego grona, ale musicie znać utwór na pamięć. (...) Koło zapomnianych poetów nadal żyje.
3. W ciepłe letnie popołudnie zasiąść w Ogrodach Luksemburskich z truskawkami, bitą śmietaną i szampanem. Tak.
4. Wjechać na Tour Montparnasse i z 210 metrów kontemplować Paryż - taka alternatywna wersja wieży Eiffla.
5. Wybrać się do małego, kameralnego kina w dzielnicy łacińskiej, które wyświetla starocie. Jest klimacik.
6. Pójść na wystawę Boba Dylana do Muzeum Muzyki.
7. Spróbować żabich udek - ślimaki już za mną, sery skonsumowane w porażających ilościach, więc już tylko les cuisses de grenouilles mi pozostały i będę mogła udawać specjalistkę od kuchni francuskiej.
8. Wybrać się na jakiś 'undergroundowy' koncert, bo (wstyd wstyd) na żadnym takowym dotąd jeszcze nie zawitałam.
9. Ugotować milion pierogów ruskich dla moim zagranicznych znajomych - niech zobaczą jak cudowna jest polska kuchnia!
10. Zwiedzić Belleville, bo w tamte rejony Paryża jeszcze nie udało mi się dotrzeć.
11. Rowerowo się bliżej zapoznać z Laskiem Bulońskim, na wiosnę musi robić jeszcze większe wrażenie niż zimą.
12. Wybrać się na typowy francuski targ, tzn. Marché - jako, że śpiochem jest, zazwyczaj śpię w weekendowe poranki, ale raz się zerwę i obkupię w świeże warzywa i owoce morza i pokuchcikuję trochę!
13. Spędzić noc na Polach Marsowych - tak się bawią, tak się bawią, fran-cu-zi!

 
Czyż Sekwana nie jest piękna? :)
Poza tym standardowo: jak najwięcej wieczorów nad Sekwaną, jak najwięcej popołudniowych pikników :)

Bisous!





poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Let’s get down in Barcelona!

Bonjour, bonjour!

Ostatnio nie miałam za wiele czasu i weny na pisanie, do Paryża przyszła na reszcie wiosna (choć momentami wydaje się już latem), więc spędzanie czasu przed monitorem to ostatnie o czym się myśli! Ale ja tu mam spore zaległości i obiecałam opisać moje zimowe wakacje, kiedy to wybrałam się do Hiszpanii!

Plany uległy lekkiej zmianie - zamiast tygodniowej podróży po tym gorrrącym kraju, wraz z koleżanką zdecydowałyśmy się zostać cały tydzień w Barcelonie, co, jak się okazało, było świetną decyzją. I nawet tydzień to było zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, co by się chciało zwiedzić. Ale co by się nie pogubić, startujemy:

Dzień pierwszy: najpierw parę godzin na lotnisku pod Paryżem (zapobiegliwa Kasia woli zawsze być wcześniej), po 21 wylądowałyśmy na lotnisku El Prat w Barcelonie. Z komunikacją miejską nie miałyśmy problemu, więc dość sprawnie dojechałyśmy do Barcelonety, gdzie miał znajdować się nasz hostel. Miałyśmy adres: placa del mar - problem polegał na tym, że nie znajdował się on na żadnej mapie, a miejscowi posługują się jedynie hiszpańskim, lub co gorsza, katalońskim, więc niełatwo się było z kimkolwiek dogadać; mimo to wszystkie spotkane osoby były bardzo sympatyczne i dużo gestykulując i mówiąc w dla nas niezrozumiałym języku, próbowały nam wyjaśnić trasę. W końcu, po 1,5h błądzenia dotarłyśmy! I było warto szukać, gdyż hostel znajdował się nad samym morzem. Szybko się zakwaterowałyśmy i od razu poleciałyśmy na plażę - z piskiem wbiegłam do morza, a jeszcze z większym z niego wybiegłam, brrrr, jak zimno! Niestety, podczas naszego pobytu kąpanie się nie wchodziło w grę (choć widziałyśmy szaleńców, którzy próbowali - zazwyczaj kończąc jedynie na próbach, rzecz jasna), ale to nic, bo pogoda tak czy siak była wspaniała (zwłaszcza, że jak wyjeżdżałyśmy z Paryża było jedynie kilka stopni, a tam temperatura dochodziła do 20!)

Nasz ulubiony artysta!
Dzień drugi: dzień dobry, Barcelono! Dzień powitałyśmy śniadaniem z widokiem na morze (czy może być coś piękniejszego?), po którym wybrałyśmy się na wielogodzinny spacer. Stwierdziłyśmy, że nie będziemy korzystać z komunikacji miejskiej, bo miasto najlepiej zwiedzać piechotą, spacerując małymi uliczkami i chłonąc jego klimat. Na pierwszy rzut poszło Stare Miasto, które jest doprawdy przeurocze, a Hiszpanie są najsympatyczniejszymi ludźmi na świecie! Jako fanki czekolady nie mogłyśmy oczywiście nie odwiedzić Museu de la Xocolata, gdzie jako bilety otrzymałyśmy po tabliczce tego smakołyku - pychotka. Zobaczyłyśmy również tamtejszy Łuk Triumfalny i park znajdujący się obok niego. Po paru godzinach zmęczenie zaczęło nas dopadać (za dużo wspaniałości naraz), więc zasiadłyśmy z olbrzymią porcją lodów nieopodal portu, gdzie czas umilał nam pewien grajek (w klimatach Boba Dylana) o wspaniałym głosie - obie się zakochałyśmy i od tamtej pory każde popołudnie spędzałyśmy w ten sposób. :) Wieczorem wróciłyśmy do hostelu, gdzie okazało się, że mamy współlokatorów - francuzów. Od razu nawiązałyśmy znajomość, znajdując w ten sposób kompanów do wieczornego picia wina na plaży i tańców w tamtejszych klubach - w końcu miasto trzeba zwiedzić z obu stron: tej dziennej, ale również nocnej: na szczęście żadna nas nie zawiodła! Nasz dzień był niesamowicie długi, wspaniały, ale również i wyczerpujący. Ale kto powiedział, że w wakacje się odpoczywa? ;)
 

Dzień trzeci: mimo usilnych starań, nie udało nam się wstać przed obiadem. Za to uparłam się, że musimy zjeść go w typowej regionalnej knajpie z miejscowym jedzeniem. Niestety, miejscowe restauracje mają to do siebie, że zarówno karta i jak i obsługa znają jedynie hiszpański, więc wybierałyśmy dania na oślep. Dostałyśmy w ten sposób przedziwną czerwoną zupę z kawałkami tłustego, pływającego mięsa oraz ryby... z głowami. Dziwne się je coś, co na Ciebie patrzy podczas konsumpcji - mimo, że było całkiem niezłe! (Koleżanka od zupy była niestety mniej szczęśliwa z obiadu.) Najedzone mogłyśmy zabrać się za zwiedzanie. Na pierwszy rzut słynna Sagrada Familia, która rzeczywiście robi wrażenie - niestety z powodu remontów, nie można było wejść do środka, więc obejrzałyśmy tylko z zewnątrz i ruszyłyśmy dalej do La Pedredy. Znana również jako Casa Mila, pokazuje prawdziwy geniusz mistrza Gaudiego! W środku znajduje się muzeum tego nieprzeciętnego architekta, a w chwili, gdy się wchodzi na taras, na samej górze budowli... WOW. Nic dodać, nic ująć, tylko wow. Przepięknie, a gratisowo jeszcze widok na miasto. Wybrałyśmy się jeszcze na spacer Ramblą (zahaczając o Casa Batllo) i padnięte wróciłyśmy do hostelu, z którego niewiele później znów wybyłyśmy na wieczorne zwiedzanie miasta - tym razem skończyło się tylko na winie przy porcie i jednym (bardzo przyjemnym) barze, na więcej już nam nie starczyło energii, a kolejne dni na nas czekały!

taras widokowy - La Pedreda

Dzień czwarty: szczęśliwie udało nam się zmobilizować do porannej pobudki. Po śniadaniu wybrałyśmy się na małe zakupy jedzeniowe i pojechałyśmy do Parku Guell, gdzie dalej chłonęłyśmy geniusz Gaudiego. Wspięłyśmy się na najwyższy punkt wzgórza (uwierzcie mi, z moją formą nie było to proste!), skąd był widok na panoramę caaałej Barcelony. Potem urządziłyśmy sobie mały piknik w słońcu z wcześniej zakupionymi rzeczami (tutaj dość po francusku - oczywiście bagietka i ser) i zrobiłyśmy długi spacer - Park Guell do najmniejszych nie należy. Spędziłyśmy tam pół dnia, a drugie pół w porcie podziwiając ulicznych artystów i wypełniając pocztówki dla przyjaciół.  Wieczór spędziłyśmy na plaży z butelką wina dopełniając naszą tradycję. :)

Widok z Parku Guell


Dzień piąty: ostatni w Barcelonie. Jeszcze przed wyjazdem postanowiłyśmy, że musimy zrealizować jeden punkt z naszej życiowej listy "do zrobienia przed śmiercią" - wysłać list w butelce. Ludzie mieli ciekawe miny, gdy kupowałyśmy wino o 10 rano - i jakoś nikt nie wierzył/nie rozumiał, że "wcale go nie będziemy teraz pić" ;)  Wybrałyśmy się na najbardziej wysunięty w stronę morze fragment plaży i fruu, butelka poleciała! Miejmy tylko nadzieję, że nie rozbiła się jeszcze nigdzie po drodze. Po wykonaniu naszej misji wybrałyśmy się do Akwarium - wieelkie rozczarowanie. Bilet drogi, a ekspozycja składała się głównie z samych ryb. Dodatkowo specjalnie wybrałyśmy się tam w sobotę, bo strona internetowa twierdziła, że tegoż dnia jest tam pokaz pingwinów (które całym serduszkiem kochamy - bo jak nie kochać?), a tam niespodzianka, bo akurat tego dnia było odwołane i nikt z obsługi o niczym nie wiedział. Popołudnie spędziłyśmy jeszcze na plaży, a następnie wsiadłyśmy w pociąg do Girony.
Girona :)

Dzień szósty: Girona! Pojechałyśmy odwiedzić moją kuzynkę i przy okazji zwiedzić miasto - które zrobiło też bardzo pozytywne wrażenie, jak to małe miasteczka zawsze robią. No i rzecz, która nas, "paryżanki" chyba najbardziej urzekła - ceny! Co chwilę było "jej, jak tu tanio!" - bo w porównaniu z Paryżem, hiszpańskie ceny naprawdę nas zachwycały. Dzień zakończyliśmy w WOKu, gdzie za 12 euro od osoby była uczta Bogów. Wszystko o czym tylko dusza zabraknie - a jako, że Kasia jest małym żarłokiem, to znalazła się w niebie. I spędziła w nim upojne 3h. Idealne zakończenie idealnego pobytu w Hiszpanii!

Dzień siódmy jest już dniem powrotu i poza 2h opóźnieniem samolotu (chyba naprawdę przynoszę pecha i nie należy ze mną latać!) nie spotykały nas żadne przygody.

Podsumowując: w Barcelonie się zakochałam i z pewnością to nie był mój ostatni pobyt w tym mieście, a  Hiszpanię odwiedzę jeszcze nie raz, nie dwa. Polecam wszystkim, bo warto! :)

poniedziałek, 30 stycznia 2012

W roli głównej: PARYŻ

Bonjour!

Styczeń dobiega końca i tym sposobem zbliża się wielkimi krokami mój najbardziej upragniony zimowy czas - luty, a co za tym idzie: ferie zimowe! Jako, że mam aż 2 tygodnie wolności, pierwotnie myślałam o powrocie do domu, do mojej kochanej Warszawy, ale ciepłolubną osobę odstraszają aktualnie tamtejsze temperatury, więc wzrok podążył na mapie w innym kierunku Europy - tym pełnym słońca, katalońskiego słońca. Jak już się łatwo domyślić, na celowniku mam Hiszpanię - tygodniowy trip od Barcelony przez Saragossę i mniejsze miejscowości aż po Madryt. Na razie wszystko jest na etapie planów, bo rozważam również inne kierunki - Rzym, Kopenhagę oraz południe Francji. Na szczęście mam jeszcze trochę czasu na marzenia, gdzie-ja-to-nie-pojadę i planowanie. Jak dotąd w Hiszpanii byłam raz, spędziłam wspaniały tydzień na Costa del sol i to wystarczyło, żeby zakochać się w tym kraju. Jak do tego dodamy jeszcze zafascynowanie Barceloną po obejrzeniu Vicky Christina Barcelona - czy można chcieć czegoś więcej?

Czasem wystarczy ujrzeć miasto w tle jakiegoś filmu, opowieści, żeby się nim zafascynować. Jeżeli chodzi o Paryż - to czasem bywa nawet głównym bohaterem. Natknęłam się dziś w internecie na krótki film przedstawiający Paryż w 1990 roku, który zainspirował mnie do napisania paru słów o roli tego miasta w kinematografii. 

Paris, je t'aime. Zdecydowanie mój numer jeden, jeżeli chodzi o moje paryskie filmy. 18 reżyserów oprowadza nas po 18 dzielnicach Paryża, w każdej z nich opowiadając inną  historię - oczywiście historię o miłości. Jak dodamy do tego jeszcze świetną obsadę to film nie może być zły. Nowelki są bardzo zróżnicowane, więc myślę, że każdy znajdzie w tej produkcji coś dla siebie.

O północy w paryżu. Klimat lat '20, przepiękna Marion Cotillard, spotkania z Hemingwayem, Fitzgeraldami, Picassem, Dalim i innymi artystami, liczne zdjęcia miasta o różnych porach dnia i nocy, Cole Porter, czy jest tu coś czego można nie kochać?

Paris when it sizzles. Niestety małe rozczarowanie, mimo mojej OLBRZYMIEJ miłości do Audrey Hepburn, ten film nie należy do moich ulubionych - ale warto obejrzeć choćby dla ujęć Paryża z lat '60 i paru zabawnych scen Audrey&Holden.

Le Fabuleux destin d'Amelie Poulain. I na zakończenie jeden z filmów, który mogę oglądać tysiące razy i za każdym razem mnie oczarowuje. Amelia i jej kult drobnych przyjemności, Montmartre z małymi kawiarenkami, muzyka Yanna Tiersena i to wszystko w jednym zestawie. Od zawsze na zawsze 10/10 i z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Więc polecam!

Oczywiście filmów jest dużo dużo więcej (choćby 2 dni w Paryżu, Pozdrowienia z Paryża czy też Ostatnie tango w Paryżu) i każdy pokazuje to miasto z innej strony. A jest co pokazywać - bo to prawdziwe miejsce z sercem i duszą.


środa, 18 stycznia 2012

Czesław Śpiewa w Paryżu!

Właśnie wróciłam z koncertu Czesława Mozila, który odbył się dziś w Paryżu. Cóż mogę powiedzieć? JESTEM ZAKOCHANA! Aż nie wiem od czego zacząć! Koncert odbył się w małej restauracji, Le Kibélé (tutaj pierwsze zaskoczenie, bo spodziewałam się kompletnie innego miejsca.) Jako, że miałyśmy rezerwacje, trzeba było przyjść wcześniej - na szczęście, bo dzięki temu zajęłyśmy miejsca w drugim rzędzie krzeseł, 3-4 metry od samego Czesława, więc miałyśmy wspaniały widok przez cały koncert! Wchodzi Czesław, w czapce z daszkiem i w uroczym sweterku. Oprócz tego piękna Linda grająca na... wielkich cymbałkach (ten instrument się jakoś inaczej nazywa?) oraz pozostała duńska część zespołu - trąbka, akordeon i wiolonczela. Czesław wita się, dziękuje za przybycie, zerka w stronę stojącej publiczności dla której nie ma miejsc - wczoraj jak mówiliśmy, że będą tłumy to nas olali - TERAZ TRAKTUJĄ NAS JAK GWIAZDY... 

Tak właściwie, to przyjechaliśmy do Paryża w odwiedziny do Lindy. Ale potem pomyśleliśmy, że WY przecież też tu jesteście. Rozpoczęli piosenką Żaba tonie w betonie (wszyscy mówią, że to piosenka o żabce, a nikt nie rozumie, że to piosenka o miłości); potem zaczęły się utwory z nowej płyty, czyli aranżacje wierszy Miłosza. Słońce, Do Laury i również inne, których tytułów sobie nie przypomnę. Muszę przyznać, że poezja Miłosza w ustach Czesława brzmi przewspaniale. Zresztą, z jego sposobem wymowy wszystko brzmi cudownie! Nie pamiętam teraz kolejności, ale grali też kawałki ze starych płyt: Kruchą blondynkę (bo ludzie to zawsze chcą analizować, co autor pił, kogo dupczył, bo bez tego nie mogą zrozumieć tekstu! A ja przecież mam grzywkę, nie mam tatuaży i pracowałem dla komercyjnej polskiej stacji telewizyjnej - no przecież nie mógłbym śpiewać o narkotykach!); Ucieczkę z wesołego miasteczka (czy kochali się kiedyś państwo do walca?); Maszynę do ćwierkania, bez której by się oczywiście nie obyło; W sam raz, które jest jedną z moich ulubionych piosenek, więc sam fakt, że się pojawiła chwycił mnie za serce. Niestety nie zagrali Pożegnania małego wojownika, ale cóż - tym bardziej mam pretekst, by się wybrać na kolejne koncerty! A sam Czesław, to również poezja - jego ruchy, energia, gestykulacja, podskakiwanie - śpiewał CAŁYM SOBĄ. Potem jeszcze wszedł na stołek (jako, że mali ludzie muszą sobie radzić!), więc widoczność była jeszcze lepsza. Miał bardzo bogatą konferansjerkę, każda piosenka była poprzedzona jakąś anegdotką, czy dłuższym komentarzem. Do piosenek również dorzucał jakieś zabawne fragmenty, nawet jakby ktoś bardzo chciał zachować powagę  było to wręcz niemożliwe! Ja oczywiście przez cały koncert cieszyłam się jak głupia, na zmianę: do siebie, koleżanek i samego Czesława. Oczywiście był też bis, całkowicie zaskakujący i rozbrajający... zwłaszcza po opisie znanego polskiego zespołu, który gra trochę ciężej - a tutaj Zanim pójdę Happysadu, ojj, aż się przypomniały czasy gimnazjum! Oczywiście w wykonaniu Mozila piosenka była przeurocza. Sądzę, że największą zaletą koncertu była jego kameralność, kontakt z publicznością, a co za tym idzie: wspaniały klimat, który stworzyli muzycy, z Czesławem, rzecz jasna, na czele.

No i dochodzimy powoli do końca. Koncert się skończył, część ludzi wyszła, a część otoczyła zespół. Odprowadziłyśmy Agnieszkę do metra i wróciłyśmy razem z Kasią na miejsce koncertu, poczekałyśmy, aż tłum się trochę rozrzedzi, posłuchałyśmy jak Czesław udziela wywiadów i tak, nastąpił nasz moment! Zgodnie z życzeniem, zrobiłam Kasi zdjęcie z ARTYSTĄ, po czym zebrałam się i przemówiłam!
-Dziękuję za wspaniały koncert, sprawił Pan, że przez całą godzinę bez przerwy się uśmiechałam i nie mogłam przestać.
-I właśnie o to chodzi, cieszę się i dziękuję!
 Od Czesława bije taaaaka sympatia i ciepło, że tego człowieka chyba nie da się nie lubić. Potem zamieniłyśmy naszą łamaną angielszczyzną parę słów z panem od trąbki (Hans? Martin?), a na zakończenie jeszcze z Lindą i znów z Czesławem - podziękowania. A potem powrót do domu, po raz kolejny ubolewałam nad tym, że ostatni pociąg mam o 1 i nie mogę dłużej zostać. Zgodnie z Kasią stwierdziłyśmy, że Czesław skradł nasze serca i nie jest to z pewnością nasz ostatni jego koncert. 

PS: A TU jest relacja z koncertu.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego.

Bonjour!

Doszły do mnie plotki, że do Polski w końcu zawitał tak długo (nie)oczekiwany śnieg - teraz tym bardziej odczuwam różnicę bycia tam, a TU. Paryż od paru dni nie może się zdecydować, jaką porą roku by nas tu teraz zaskoczyć. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, słońce grzeje, kwiaty zaczynają powoli kwitnąć, ale wystarczy pojawić się na chwilę w cieniu, żeby odczuć zimę. Ale mi żadne temperatury niestraszne, zwłaszcza w perspektywie weekendu!

Parc de Bagatelle wiosną

W sobotę, po lunchu na schodkach przed Wielkim Łukiem, wraz z moją koleżanką Agnieszką po raz pierwszy przejechałyśmy się do Lasku Bulońskiego (Bois de Boulogne) i spędziłyśmy urocze popołudnie w jego sercu - Parc de bagatelle. Aga pod koniec miesiąca planuje tam sesje zdjęciową, więc jako jej dyrektor artystyczny (ach, jak to dumnie brzmi!) towarzyszyłam jej przy sprawdzaniu miejsca. Cóż mogę powiedzieć? Jestem oburzona, oburzona tym, że mi nikt wcześniej nie powiedział, że mieszkam nieopodal tak cudownego miejsca! Coś czuję, że jak tylko zrobi się cieplej, to weekendowe popołudnia będę tam spędzać. Czy może być coś wspanialszego od położeniu się w jednej z tych przeuroczych altanek, z ulubioną książką i croissantem na przekąskę? Nie mogę się doczekać wiosennego Paryża z jego wszystkimi atrakcjami - z piknikami na Champs de mars i wieczorami z winem nad Sekwaną! :)

Tymczasem mamy styczeń i planów też nie brakuje. W tym tygodniu kulturalnie:
- koncert Czesława Mozila, promujący jego nową płytę Czesław Śpiewa Miłosza
- wystawa Edwarda Muncha w Centre Pompidou
- A dangerous Method z Keirą Knightley w roli głównej

Życzę wszystkim miłego poniedziałku i tygodnia, a za studentów zaczynam trzymać kciuki - nie dajcie się sesji!

Bisous

wtorek, 10 stycznia 2012

Et vice Versailles!

Ostatni weekend zaczęłam iście po królewsku! Po skończeniu piątkowej pracy i upieczeniu urodzinowych ciasteczek dla koleżanki, wybrałam się do Wersalu. Zaliczyłam długi spacer na trasie dworzec-który-dalej-być-nie-może aż do prawie-zamku i takie refleksje mnie naszły: jakie to niesamowite uczucie spacerować tymi samymi drogami, którymi kiedyś przechadzała się francuska arystokracja z Królem Słońcem, a lata później Marią Antoniną na czele! Oglądając Le roi soleil (musical opowiadający historię Ludwika XIV), mogłam sobie wyobrazić jak to wszystko wyglądało, a teraz.. znów tam byłam. Gdy odwiedziłam pierwszy raz Paryż, zwiedziłam cały pałac, wraz ze ślicznymi ogrodami Marii - Wersal, jako "złota klatka" naprawdę robi wrażenie, zwłaszcza olbrzymia sala lustrzana, składająca się z (uwaga, nie zgadniecie) samych luster. Nic dziwnego, że Maria Antonina wydawała krocie na swoje kreacje mieszkając w takim miejscu. Ale Wersal, wbrew pozorom, to nie tylko słynny pałac - to przede wszystkim miasto. Pełne małych alejek, które są przeurocze, zwłaszcza w tym okresie około-świątecznym, kiedy wszędzie palą się lampki, na drzewach, na budynkach - pięknie i magicznie.


fot. Kelsey Amerongen
W każdym razie, będąc w Wersalu, w sobotni ranek odkryłam  jedno z najwspanialszych miejsc na świecie: ANTYKWARIAT. Owszem, bywałam już w różnych antykwariatach i antykwariacikach w dzielnicy łacińskiej, spędziłam godziny na spacerach wzdłuż Sekwany podziwiając, co do zaoferowania mają tamtejsi bukiniści, ale... to nie było do końca to. Zacznijmy od rzeczy najważniejszej, zwłaszcza kiedy portfel płacze i świeci pustkami - CEN. Podniszczona karteczka z napisem "1 euro" podbiła moje serce. Miliony książek, zarówno nowych, starych, jak i tych, które już dawno powinny rozpadać się w rękach; po francusku, po angielsku, ale również w innych językach.. (udało mi się znaleźć nawet dzieła Sienkiewicza - nie żebym była jego fanką, ale to zawsze jakiś polski akcent!) I wszystkie za symboliczne 1 euro! Moje ulubione du pain au chocolat więcej kosztuje. W takiej sytuacji moja skromna francuska biblioteczka wzbogaciła się o 6 książek, 5 w języku francuskim i jedną angielskim - wspaniałą Jane Eyre, która będzie czekała na lepsze czasy - czyli te w których będę swobodnie czytała angielską klasykę, bez ślęczenia nad słownikiem. Ale wracając do samego miejsca. Kolejną rzeczą, która mnie tam urzekła był zapach. Uwielbiam zapach starych książek, a to miejsce jest nim całkowicie przesiąknięte. Oprócz literatury znajduje się też tam masa starych mebli (nie wzgardziłabym, gdyby niektóre przeprowadziły się stamtąd do mojego mieszkania), obrazów i ogólnie: staroci.  W tym pudełko, którego zawartość mnie również zauroczyła: masa starych, zapisanych pocztówek. Czyż to nie wpływa na wyobraźnię? Na zakończenie przeprowadziłam przemiłą konwersację z właścicielem - i mimo, że do Wersalu mi nie po drodze, to jestem pewna, że to nie była moja ostatnia wizyta w tym miejscu. Tylko jak ja z tym wszystkim potem wrócę do Polski?