poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Let’s get down in Barcelona!

Bonjour, bonjour!

Ostatnio nie miałam za wiele czasu i weny na pisanie, do Paryża przyszła na reszcie wiosna (choć momentami wydaje się już latem), więc spędzanie czasu przed monitorem to ostatnie o czym się myśli! Ale ja tu mam spore zaległości i obiecałam opisać moje zimowe wakacje, kiedy to wybrałam się do Hiszpanii!

Plany uległy lekkiej zmianie - zamiast tygodniowej podróży po tym gorrrącym kraju, wraz z koleżanką zdecydowałyśmy się zostać cały tydzień w Barcelonie, co, jak się okazało, było świetną decyzją. I nawet tydzień to było zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, co by się chciało zwiedzić. Ale co by się nie pogubić, startujemy:

Dzień pierwszy: najpierw parę godzin na lotnisku pod Paryżem (zapobiegliwa Kasia woli zawsze być wcześniej), po 21 wylądowałyśmy na lotnisku El Prat w Barcelonie. Z komunikacją miejską nie miałyśmy problemu, więc dość sprawnie dojechałyśmy do Barcelonety, gdzie miał znajdować się nasz hostel. Miałyśmy adres: placa del mar - problem polegał na tym, że nie znajdował się on na żadnej mapie, a miejscowi posługują się jedynie hiszpańskim, lub co gorsza, katalońskim, więc niełatwo się było z kimkolwiek dogadać; mimo to wszystkie spotkane osoby były bardzo sympatyczne i dużo gestykulując i mówiąc w dla nas niezrozumiałym języku, próbowały nam wyjaśnić trasę. W końcu, po 1,5h błądzenia dotarłyśmy! I było warto szukać, gdyż hostel znajdował się nad samym morzem. Szybko się zakwaterowałyśmy i od razu poleciałyśmy na plażę - z piskiem wbiegłam do morza, a jeszcze z większym z niego wybiegłam, brrrr, jak zimno! Niestety, podczas naszego pobytu kąpanie się nie wchodziło w grę (choć widziałyśmy szaleńców, którzy próbowali - zazwyczaj kończąc jedynie na próbach, rzecz jasna), ale to nic, bo pogoda tak czy siak była wspaniała (zwłaszcza, że jak wyjeżdżałyśmy z Paryża było jedynie kilka stopni, a tam temperatura dochodziła do 20!)

Nasz ulubiony artysta!
Dzień drugi: dzień dobry, Barcelono! Dzień powitałyśmy śniadaniem z widokiem na morze (czy może być coś piękniejszego?), po którym wybrałyśmy się na wielogodzinny spacer. Stwierdziłyśmy, że nie będziemy korzystać z komunikacji miejskiej, bo miasto najlepiej zwiedzać piechotą, spacerując małymi uliczkami i chłonąc jego klimat. Na pierwszy rzut poszło Stare Miasto, które jest doprawdy przeurocze, a Hiszpanie są najsympatyczniejszymi ludźmi na świecie! Jako fanki czekolady nie mogłyśmy oczywiście nie odwiedzić Museu de la Xocolata, gdzie jako bilety otrzymałyśmy po tabliczce tego smakołyku - pychotka. Zobaczyłyśmy również tamtejszy Łuk Triumfalny i park znajdujący się obok niego. Po paru godzinach zmęczenie zaczęło nas dopadać (za dużo wspaniałości naraz), więc zasiadłyśmy z olbrzymią porcją lodów nieopodal portu, gdzie czas umilał nam pewien grajek (w klimatach Boba Dylana) o wspaniałym głosie - obie się zakochałyśmy i od tamtej pory każde popołudnie spędzałyśmy w ten sposób. :) Wieczorem wróciłyśmy do hostelu, gdzie okazało się, że mamy współlokatorów - francuzów. Od razu nawiązałyśmy znajomość, znajdując w ten sposób kompanów do wieczornego picia wina na plaży i tańców w tamtejszych klubach - w końcu miasto trzeba zwiedzić z obu stron: tej dziennej, ale również nocnej: na szczęście żadna nas nie zawiodła! Nasz dzień był niesamowicie długi, wspaniały, ale również i wyczerpujący. Ale kto powiedział, że w wakacje się odpoczywa? ;)
 

Dzień trzeci: mimo usilnych starań, nie udało nam się wstać przed obiadem. Za to uparłam się, że musimy zjeść go w typowej regionalnej knajpie z miejscowym jedzeniem. Niestety, miejscowe restauracje mają to do siebie, że zarówno karta i jak i obsługa znają jedynie hiszpański, więc wybierałyśmy dania na oślep. Dostałyśmy w ten sposób przedziwną czerwoną zupę z kawałkami tłustego, pływającego mięsa oraz ryby... z głowami. Dziwne się je coś, co na Ciebie patrzy podczas konsumpcji - mimo, że było całkiem niezłe! (Koleżanka od zupy była niestety mniej szczęśliwa z obiadu.) Najedzone mogłyśmy zabrać się za zwiedzanie. Na pierwszy rzut słynna Sagrada Familia, która rzeczywiście robi wrażenie - niestety z powodu remontów, nie można było wejść do środka, więc obejrzałyśmy tylko z zewnątrz i ruszyłyśmy dalej do La Pedredy. Znana również jako Casa Mila, pokazuje prawdziwy geniusz mistrza Gaudiego! W środku znajduje się muzeum tego nieprzeciętnego architekta, a w chwili, gdy się wchodzi na taras, na samej górze budowli... WOW. Nic dodać, nic ująć, tylko wow. Przepięknie, a gratisowo jeszcze widok na miasto. Wybrałyśmy się jeszcze na spacer Ramblą (zahaczając o Casa Batllo) i padnięte wróciłyśmy do hostelu, z którego niewiele później znów wybyłyśmy na wieczorne zwiedzanie miasta - tym razem skończyło się tylko na winie przy porcie i jednym (bardzo przyjemnym) barze, na więcej już nam nie starczyło energii, a kolejne dni na nas czekały!

taras widokowy - La Pedreda

Dzień czwarty: szczęśliwie udało nam się zmobilizować do porannej pobudki. Po śniadaniu wybrałyśmy się na małe zakupy jedzeniowe i pojechałyśmy do Parku Guell, gdzie dalej chłonęłyśmy geniusz Gaudiego. Wspięłyśmy się na najwyższy punkt wzgórza (uwierzcie mi, z moją formą nie było to proste!), skąd był widok na panoramę caaałej Barcelony. Potem urządziłyśmy sobie mały piknik w słońcu z wcześniej zakupionymi rzeczami (tutaj dość po francusku - oczywiście bagietka i ser) i zrobiłyśmy długi spacer - Park Guell do najmniejszych nie należy. Spędziłyśmy tam pół dnia, a drugie pół w porcie podziwiając ulicznych artystów i wypełniając pocztówki dla przyjaciół.  Wieczór spędziłyśmy na plaży z butelką wina dopełniając naszą tradycję. :)

Widok z Parku Guell


Dzień piąty: ostatni w Barcelonie. Jeszcze przed wyjazdem postanowiłyśmy, że musimy zrealizować jeden punkt z naszej życiowej listy "do zrobienia przed śmiercią" - wysłać list w butelce. Ludzie mieli ciekawe miny, gdy kupowałyśmy wino o 10 rano - i jakoś nikt nie wierzył/nie rozumiał, że "wcale go nie będziemy teraz pić" ;)  Wybrałyśmy się na najbardziej wysunięty w stronę morze fragment plaży i fruu, butelka poleciała! Miejmy tylko nadzieję, że nie rozbiła się jeszcze nigdzie po drodze. Po wykonaniu naszej misji wybrałyśmy się do Akwarium - wieelkie rozczarowanie. Bilet drogi, a ekspozycja składała się głównie z samych ryb. Dodatkowo specjalnie wybrałyśmy się tam w sobotę, bo strona internetowa twierdziła, że tegoż dnia jest tam pokaz pingwinów (które całym serduszkiem kochamy - bo jak nie kochać?), a tam niespodzianka, bo akurat tego dnia było odwołane i nikt z obsługi o niczym nie wiedział. Popołudnie spędziłyśmy jeszcze na plaży, a następnie wsiadłyśmy w pociąg do Girony.
Girona :)

Dzień szósty: Girona! Pojechałyśmy odwiedzić moją kuzynkę i przy okazji zwiedzić miasto - które zrobiło też bardzo pozytywne wrażenie, jak to małe miasteczka zawsze robią. No i rzecz, która nas, "paryżanki" chyba najbardziej urzekła - ceny! Co chwilę było "jej, jak tu tanio!" - bo w porównaniu z Paryżem, hiszpańskie ceny naprawdę nas zachwycały. Dzień zakończyliśmy w WOKu, gdzie za 12 euro od osoby była uczta Bogów. Wszystko o czym tylko dusza zabraknie - a jako, że Kasia jest małym żarłokiem, to znalazła się w niebie. I spędziła w nim upojne 3h. Idealne zakończenie idealnego pobytu w Hiszpanii!

Dzień siódmy jest już dniem powrotu i poza 2h opóźnieniem samolotu (chyba naprawdę przynoszę pecha i nie należy ze mną latać!) nie spotykały nas żadne przygody.

Podsumowując: w Barcelonie się zakochałam i z pewnością to nie był mój ostatni pobyt w tym mieście, a  Hiszpanię odwiedzę jeszcze nie raz, nie dwa. Polecam wszystkim, bo warto! :)