poniedziałek, 30 stycznia 2012

W roli głównej: PARYŻ

Bonjour!

Styczeń dobiega końca i tym sposobem zbliża się wielkimi krokami mój najbardziej upragniony zimowy czas - luty, a co za tym idzie: ferie zimowe! Jako, że mam aż 2 tygodnie wolności, pierwotnie myślałam o powrocie do domu, do mojej kochanej Warszawy, ale ciepłolubną osobę odstraszają aktualnie tamtejsze temperatury, więc wzrok podążył na mapie w innym kierunku Europy - tym pełnym słońca, katalońskiego słońca. Jak już się łatwo domyślić, na celowniku mam Hiszpanię - tygodniowy trip od Barcelony przez Saragossę i mniejsze miejscowości aż po Madryt. Na razie wszystko jest na etapie planów, bo rozważam również inne kierunki - Rzym, Kopenhagę oraz południe Francji. Na szczęście mam jeszcze trochę czasu na marzenia, gdzie-ja-to-nie-pojadę i planowanie. Jak dotąd w Hiszpanii byłam raz, spędziłam wspaniały tydzień na Costa del sol i to wystarczyło, żeby zakochać się w tym kraju. Jak do tego dodamy jeszcze zafascynowanie Barceloną po obejrzeniu Vicky Christina Barcelona - czy można chcieć czegoś więcej?

Czasem wystarczy ujrzeć miasto w tle jakiegoś filmu, opowieści, żeby się nim zafascynować. Jeżeli chodzi o Paryż - to czasem bywa nawet głównym bohaterem. Natknęłam się dziś w internecie na krótki film przedstawiający Paryż w 1990 roku, który zainspirował mnie do napisania paru słów o roli tego miasta w kinematografii. 

Paris, je t'aime. Zdecydowanie mój numer jeden, jeżeli chodzi o moje paryskie filmy. 18 reżyserów oprowadza nas po 18 dzielnicach Paryża, w każdej z nich opowiadając inną  historię - oczywiście historię o miłości. Jak dodamy do tego jeszcze świetną obsadę to film nie może być zły. Nowelki są bardzo zróżnicowane, więc myślę, że każdy znajdzie w tej produkcji coś dla siebie.

O północy w paryżu. Klimat lat '20, przepiękna Marion Cotillard, spotkania z Hemingwayem, Fitzgeraldami, Picassem, Dalim i innymi artystami, liczne zdjęcia miasta o różnych porach dnia i nocy, Cole Porter, czy jest tu coś czego można nie kochać?

Paris when it sizzles. Niestety małe rozczarowanie, mimo mojej OLBRZYMIEJ miłości do Audrey Hepburn, ten film nie należy do moich ulubionych - ale warto obejrzeć choćby dla ujęć Paryża z lat '60 i paru zabawnych scen Audrey&Holden.

Le Fabuleux destin d'Amelie Poulain. I na zakończenie jeden z filmów, który mogę oglądać tysiące razy i za każdym razem mnie oczarowuje. Amelia i jej kult drobnych przyjemności, Montmartre z małymi kawiarenkami, muzyka Yanna Tiersena i to wszystko w jednym zestawie. Od zawsze na zawsze 10/10 i z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Więc polecam!

Oczywiście filmów jest dużo dużo więcej (choćby 2 dni w Paryżu, Pozdrowienia z Paryża czy też Ostatnie tango w Paryżu) i każdy pokazuje to miasto z innej strony. A jest co pokazywać - bo to prawdziwe miejsce z sercem i duszą.


środa, 18 stycznia 2012

Czesław Śpiewa w Paryżu!

Właśnie wróciłam z koncertu Czesława Mozila, który odbył się dziś w Paryżu. Cóż mogę powiedzieć? JESTEM ZAKOCHANA! Aż nie wiem od czego zacząć! Koncert odbył się w małej restauracji, Le Kibélé (tutaj pierwsze zaskoczenie, bo spodziewałam się kompletnie innego miejsca.) Jako, że miałyśmy rezerwacje, trzeba było przyjść wcześniej - na szczęście, bo dzięki temu zajęłyśmy miejsca w drugim rzędzie krzeseł, 3-4 metry od samego Czesława, więc miałyśmy wspaniały widok przez cały koncert! Wchodzi Czesław, w czapce z daszkiem i w uroczym sweterku. Oprócz tego piękna Linda grająca na... wielkich cymbałkach (ten instrument się jakoś inaczej nazywa?) oraz pozostała duńska część zespołu - trąbka, akordeon i wiolonczela. Czesław wita się, dziękuje za przybycie, zerka w stronę stojącej publiczności dla której nie ma miejsc - wczoraj jak mówiliśmy, że będą tłumy to nas olali - TERAZ TRAKTUJĄ NAS JAK GWIAZDY... 

Tak właściwie, to przyjechaliśmy do Paryża w odwiedziny do Lindy. Ale potem pomyśleliśmy, że WY przecież też tu jesteście. Rozpoczęli piosenką Żaba tonie w betonie (wszyscy mówią, że to piosenka o żabce, a nikt nie rozumie, że to piosenka o miłości); potem zaczęły się utwory z nowej płyty, czyli aranżacje wierszy Miłosza. Słońce, Do Laury i również inne, których tytułów sobie nie przypomnę. Muszę przyznać, że poezja Miłosza w ustach Czesława brzmi przewspaniale. Zresztą, z jego sposobem wymowy wszystko brzmi cudownie! Nie pamiętam teraz kolejności, ale grali też kawałki ze starych płyt: Kruchą blondynkę (bo ludzie to zawsze chcą analizować, co autor pił, kogo dupczył, bo bez tego nie mogą zrozumieć tekstu! A ja przecież mam grzywkę, nie mam tatuaży i pracowałem dla komercyjnej polskiej stacji telewizyjnej - no przecież nie mógłbym śpiewać o narkotykach!); Ucieczkę z wesołego miasteczka (czy kochali się kiedyś państwo do walca?); Maszynę do ćwierkania, bez której by się oczywiście nie obyło; W sam raz, które jest jedną z moich ulubionych piosenek, więc sam fakt, że się pojawiła chwycił mnie za serce. Niestety nie zagrali Pożegnania małego wojownika, ale cóż - tym bardziej mam pretekst, by się wybrać na kolejne koncerty! A sam Czesław, to również poezja - jego ruchy, energia, gestykulacja, podskakiwanie - śpiewał CAŁYM SOBĄ. Potem jeszcze wszedł na stołek (jako, że mali ludzie muszą sobie radzić!), więc widoczność była jeszcze lepsza. Miał bardzo bogatą konferansjerkę, każda piosenka była poprzedzona jakąś anegdotką, czy dłuższym komentarzem. Do piosenek również dorzucał jakieś zabawne fragmenty, nawet jakby ktoś bardzo chciał zachować powagę  było to wręcz niemożliwe! Ja oczywiście przez cały koncert cieszyłam się jak głupia, na zmianę: do siebie, koleżanek i samego Czesława. Oczywiście był też bis, całkowicie zaskakujący i rozbrajający... zwłaszcza po opisie znanego polskiego zespołu, który gra trochę ciężej - a tutaj Zanim pójdę Happysadu, ojj, aż się przypomniały czasy gimnazjum! Oczywiście w wykonaniu Mozila piosenka była przeurocza. Sądzę, że największą zaletą koncertu była jego kameralność, kontakt z publicznością, a co za tym idzie: wspaniały klimat, który stworzyli muzycy, z Czesławem, rzecz jasna, na czele.

No i dochodzimy powoli do końca. Koncert się skończył, część ludzi wyszła, a część otoczyła zespół. Odprowadziłyśmy Agnieszkę do metra i wróciłyśmy razem z Kasią na miejsce koncertu, poczekałyśmy, aż tłum się trochę rozrzedzi, posłuchałyśmy jak Czesław udziela wywiadów i tak, nastąpił nasz moment! Zgodnie z życzeniem, zrobiłam Kasi zdjęcie z ARTYSTĄ, po czym zebrałam się i przemówiłam!
-Dziękuję za wspaniały koncert, sprawił Pan, że przez całą godzinę bez przerwy się uśmiechałam i nie mogłam przestać.
-I właśnie o to chodzi, cieszę się i dziękuję!
 Od Czesława bije taaaaka sympatia i ciepło, że tego człowieka chyba nie da się nie lubić. Potem zamieniłyśmy naszą łamaną angielszczyzną parę słów z panem od trąbki (Hans? Martin?), a na zakończenie jeszcze z Lindą i znów z Czesławem - podziękowania. A potem powrót do domu, po raz kolejny ubolewałam nad tym, że ostatni pociąg mam o 1 i nie mogę dłużej zostać. Zgodnie z Kasią stwierdziłyśmy, że Czesław skradł nasze serca i nie jest to z pewnością nasz ostatni jego koncert. 

PS: A TU jest relacja z koncertu.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego.

Bonjour!

Doszły do mnie plotki, że do Polski w końcu zawitał tak długo (nie)oczekiwany śnieg - teraz tym bardziej odczuwam różnicę bycia tam, a TU. Paryż od paru dni nie może się zdecydować, jaką porą roku by nas tu teraz zaskoczyć. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, słońce grzeje, kwiaty zaczynają powoli kwitnąć, ale wystarczy pojawić się na chwilę w cieniu, żeby odczuć zimę. Ale mi żadne temperatury niestraszne, zwłaszcza w perspektywie weekendu!

Parc de Bagatelle wiosną

W sobotę, po lunchu na schodkach przed Wielkim Łukiem, wraz z moją koleżanką Agnieszką po raz pierwszy przejechałyśmy się do Lasku Bulońskiego (Bois de Boulogne) i spędziłyśmy urocze popołudnie w jego sercu - Parc de bagatelle. Aga pod koniec miesiąca planuje tam sesje zdjęciową, więc jako jej dyrektor artystyczny (ach, jak to dumnie brzmi!) towarzyszyłam jej przy sprawdzaniu miejsca. Cóż mogę powiedzieć? Jestem oburzona, oburzona tym, że mi nikt wcześniej nie powiedział, że mieszkam nieopodal tak cudownego miejsca! Coś czuję, że jak tylko zrobi się cieplej, to weekendowe popołudnia będę tam spędzać. Czy może być coś wspanialszego od położeniu się w jednej z tych przeuroczych altanek, z ulubioną książką i croissantem na przekąskę? Nie mogę się doczekać wiosennego Paryża z jego wszystkimi atrakcjami - z piknikami na Champs de mars i wieczorami z winem nad Sekwaną! :)

Tymczasem mamy styczeń i planów też nie brakuje. W tym tygodniu kulturalnie:
- koncert Czesława Mozila, promujący jego nową płytę Czesław Śpiewa Miłosza
- wystawa Edwarda Muncha w Centre Pompidou
- A dangerous Method z Keirą Knightley w roli głównej

Życzę wszystkim miłego poniedziałku i tygodnia, a za studentów zaczynam trzymać kciuki - nie dajcie się sesji!

Bisous

wtorek, 10 stycznia 2012

Et vice Versailles!

Ostatni weekend zaczęłam iście po królewsku! Po skończeniu piątkowej pracy i upieczeniu urodzinowych ciasteczek dla koleżanki, wybrałam się do Wersalu. Zaliczyłam długi spacer na trasie dworzec-który-dalej-być-nie-może aż do prawie-zamku i takie refleksje mnie naszły: jakie to niesamowite uczucie spacerować tymi samymi drogami, którymi kiedyś przechadzała się francuska arystokracja z Królem Słońcem, a lata później Marią Antoniną na czele! Oglądając Le roi soleil (musical opowiadający historię Ludwika XIV), mogłam sobie wyobrazić jak to wszystko wyglądało, a teraz.. znów tam byłam. Gdy odwiedziłam pierwszy raz Paryż, zwiedziłam cały pałac, wraz ze ślicznymi ogrodami Marii - Wersal, jako "złota klatka" naprawdę robi wrażenie, zwłaszcza olbrzymia sala lustrzana, składająca się z (uwaga, nie zgadniecie) samych luster. Nic dziwnego, że Maria Antonina wydawała krocie na swoje kreacje mieszkając w takim miejscu. Ale Wersal, wbrew pozorom, to nie tylko słynny pałac - to przede wszystkim miasto. Pełne małych alejek, które są przeurocze, zwłaszcza w tym okresie około-świątecznym, kiedy wszędzie palą się lampki, na drzewach, na budynkach - pięknie i magicznie.


fot. Kelsey Amerongen
W każdym razie, będąc w Wersalu, w sobotni ranek odkryłam  jedno z najwspanialszych miejsc na świecie: ANTYKWARIAT. Owszem, bywałam już w różnych antykwariatach i antykwariacikach w dzielnicy łacińskiej, spędziłam godziny na spacerach wzdłuż Sekwany podziwiając, co do zaoferowania mają tamtejsi bukiniści, ale... to nie było do końca to. Zacznijmy od rzeczy najważniejszej, zwłaszcza kiedy portfel płacze i świeci pustkami - CEN. Podniszczona karteczka z napisem "1 euro" podbiła moje serce. Miliony książek, zarówno nowych, starych, jak i tych, które już dawno powinny rozpadać się w rękach; po francusku, po angielsku, ale również w innych językach.. (udało mi się znaleźć nawet dzieła Sienkiewicza - nie żebym była jego fanką, ale to zawsze jakiś polski akcent!) I wszystkie za symboliczne 1 euro! Moje ulubione du pain au chocolat więcej kosztuje. W takiej sytuacji moja skromna francuska biblioteczka wzbogaciła się o 6 książek, 5 w języku francuskim i jedną angielskim - wspaniałą Jane Eyre, która będzie czekała na lepsze czasy - czyli te w których będę swobodnie czytała angielską klasykę, bez ślęczenia nad słownikiem. Ale wracając do samego miejsca. Kolejną rzeczą, która mnie tam urzekła był zapach. Uwielbiam zapach starych książek, a to miejsce jest nim całkowicie przesiąknięte. Oprócz literatury znajduje się też tam masa starych mebli (nie wzgardziłabym, gdyby niektóre przeprowadziły się stamtąd do mojego mieszkania), obrazów i ogólnie: staroci.  W tym pudełko, którego zawartość mnie również zauroczyła: masa starych, zapisanych pocztówek. Czyż to nie wpływa na wyobraźnię? Na zakończenie przeprowadziłam przemiłą konwersację z właścicielem - i mimo, że do Wersalu mi nie po drodze, to jestem pewna, że to nie była moja ostatnia wizyta w tym miejscu. Tylko jak ja z tym wszystkim potem wrócę do Polski?

czwartek, 5 stycznia 2012

START

Każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy, a księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie. (Wisława Szymborska)

Jak wiadomo każdemu, kto kiedykolwiek próbował swoich sił w świecie bloggerów - początki są najtrudniejsze! Bo od czego można zacząć swoją egzystencję w sieci? Może od przedstawienia się? Dzień dobry - a raczej Bonjour jak mawiam ostatnimi czasy, nazywam się Katarzyna, jestem jeszcze -nastką i od 4 miesięcy zamieszkuję* jedno z najpiękniejszych miast świata, miasto miłości  (zwłaszcza tej do jedzenia) i sztuki. Tak, jak nietrudno się domyśleć po nagłówku - mieszkam w Paryżu! I o nim mam zamiar Wam opowiedzieć. A dokładniej, o MOIM małym prywatnym Paryżu. Do zobaczenia wkrótce! Bisous

*tak naprawdę to Was trochę oszukałam. Mieszkam na przedmieściach, 15 min od stolicy, ale powiedzenie "mieszkam w Colombes, obok Paryża" nie robi aż takiego wrażenia, sami rozumiecie.